Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
1781
BLOG

Maciej Iłowiecki: Media III RP – między etyką a propagandą

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Polityka Obserwuj notkę 13

Mądrym człowiekiem był Czesław Kiszczak. I bardzo sprytne były jego sposoby zjednywania sobie opozycji przez obietnice, koncesje. To dawało mu przyjaźń ludzi takich jak Michnik. Z drugiej strony ma on do dziś ukryte dokumenty na różne osoby, które wciąż działają także w dziennikarstwie i nie chcą ujawnienia tych materiałów, bo pokazałoby to różne, niewygodne strony ich funkcjonowania. A te papiery były bardzo skrupulatnie gromadzone - zachęcam do lektury mojego wywiady z Maciejem Iłowieckim, publicystą, niegdyś dziennikarzem "Polityki" i wiceprzewodniczącym Rady Etyki Mediów SDP.

Krzysztof Wołodźko: Na co mediom etyka, dlaczego przekaz medialny miałby być etyczny? 

Maciej Iłowiecki:To jedno z podstawowych założeń życia społecznego, że jest ono etyczne. A przynajmniej powinno być. Dotyczy to kwestii gospodarczych, politycznych. A także mediów. Musimy pamiętać, że większość ludzi, szczególnie po ukończeniu różnych szczebli edukacji, podstawowe wiadomości czerpie ze środków masowego przekazu. Jak zatem mielibyśmy informować bez przyjęcia pewnych kanonów etycznych?

A można określić etyczny kanon w coraz bardziej różnorodnym dziennikarstwie?

Najważniejszą powinnością dziennikarza jest staranie się o prawdę, nawet jeśli z różnych względów nie jest możliwe dotarcie do jej pełni. Inna rzecz, że dziennikarz (choćby w telewizyjnym programie informacyjnym) musi dokonywać skrótów w przekazie. Nie można ukazać całego tła konkretnych spraw. Ale to coś innego, niż celowe okłamywanie społeczeństwa, co także występuje. Z tym drugim typem przekazu mieliśmy do czynienia zwyczajowo w PRL, gdy świadomie kłamały telewizja, radio i prasa, ponieważ były częścią propagandy władzy. 

W społeczeństwach demokratycznych podstawową funkcją mediów jest porządne informowanie ludzi o tym, co się dzieje na świecie i w ich krajach. Częścią tego procesu jest rzetelny wybór wiadomości: skupienie na informacjach ważnych tu i teraz, czy to dla obywateli danego kraju, czy z punktu widzenia państwa, w którym żyją. Już tu istnieje możliwość ewentualnej manipulacji – przy segregacji materiału.

Zwykle jednak nie decyduje o tych sprawach dziennikarz, ale polityka redakcji...

Tak jest najczęściej. Jest to przyjęte jako reguła także tam, gdzie dba się o prawdę i wolność przekazu. Ale troska o te wartości to ideał. Redakcje niekoniecznie muszą do niego dążyć. W grę wchodzi choćby kwestia cenzury. Obecnie niejawnej, która ma jeszcze lepsze metody, niż niegdyś ta oficjalna. Dziś cenzurują szefowie. Stąd kwestia wolności mediów, w tym prasy, dotyczy ich właścicieli, od nich zależy. O tym rzadko się rozmawia bo to bardzo niewygodne i nieprzyjemne również dla samych dziennikarzy.

Wiele się mówi o niezależności dziennikarskiej. Ale to równocześnie rzadkie dobro... 

Bardzo trudno jest być niezależnym dziennikarzem. W dużych miastach, gdzie istnieje wybór, można w razie nacisków spróbować zmienić redakcję. Rzecz jasna, łatwiej mają „gwiazdy dziennikarstwa”, bo znajdą się na nie chętni. Ale dużo mediów funkcjonuje w małych ośrodkach. Są miejsca gdzie działa tylko jedna gazeta, wydawana przez władze gminy. Czyli pełni rolę biuletynu. Dziennikarz, który pracuje w takim medium, obarczony zwyczajowymi zależnościami materialnymi, nie może napisać nic, co by się nie podobało lokalnym decydentom. A to przecież jego powinność, patrzeć władzy na ręce.

Nie będzie konkretnych przykładów?

Gdybym zaczął podawać przykłady pism czy ludzi którzy są niezależni, zostałbym posądzony, że odpowiada mi ich opcja światopoglądowa. Choć to przecież ogólna reguła, którą potwierdzają badania medioznawcze, że odbiorcy najchętniej akceptują te poglądy i media, które potwierdzają ich własne racje.

Chciałbym, żeby w Polsce przeważały środki przekazu, w których podana informacja oddzielona jest jasno od komentarza. A dziennikarz mógłby powiedzieć: sądzę, że taka a taka wiadomość jest mało ważna i pełni formę przykrywki dla innej informacji. Ale w „mediach zależnych” manipuluje się przekazem. Śledzę te procesy od lat, pisałem o nich w książkach...

Mówił Pan niegdyś o nich także w nadawanym na Polsacie programie „Bumerang”. Była to bardzo pouczająca lekcja tego, jak na bardzo różny sposób można (dez)informować w blasku fleszów, albo konsekwentnie przemilczeć pewne fakty. 

Proszę pamiętać, że spora część społeczeństwa podejrzewa, że także dziś nie mówi się wszystkiego, że ciągle pozostają niewyjaśnione tematy.

Przytoczę sprawę, która bardzo mnie ostatnio wzburzyła. Dotyczy Polski, ale pochodzi zza oceanu. Dopiero teraz Departament Stanu USA ujawnił dokumenty odnoszące się do zbrodni katyńskiej, rozmów na ten temat między Rooseveltem a Stalinem. Ewidentnie z nich wynika, że prezydent Stanów Zjednoczonych sprzedał nas radzieckiemu przywódcy, przyrzekł, że Amerykanie nie będą ujawniać sprawy Katynia. Oburzało to zresztą Churchilla, który był jednak zależny od bogatej Ameryki. To ludobójstwo dokonało się na jednym z najbliższych sojuszników. A trzeba do tego przypomnieć, że armia polska była największa po amerykańskiej wśród Aliantów, że bardzo sprawnie działało przez cały czas okupacji nasze państwo podziemne. Zatem ukrywanie prawdy na temat sowieckiej zbrodni było właściwie ogromnym kłamstwem politycznym.

Podam także przykład znacznie nam bliższy. Uważam, że za mało się czyni, by wyjaśnić katastrofę smoleńską. Niezależnie od tego, co przesądziło o tym wydarzeniu, czy był to wypadek, czy zamach to faktem jest, że zginęła polska elita. Społeczeństwo ma prawo poznać prawdę, oczekiwać, że prezydent, premier, prokuratura, wojsko zrobią co można, żeby sprawę wyjaśnić. A słyszę wciąż w mediach dziwaczne krętactwa na ten temat, obserwuję sytuację, która z pewnością jest na rękę niektórym kręgom w Rosji. Polscy dziennikarze także powinni zajmować się tą sprawą bardzo poważnie, ale takich jest garstka. Wystarczy oglądać telewizję, by spostrzec jakich ludzi zaprasza się do rozmów na ten temat, jakich ekspertów. Robi to wrażenie jeżeli nie zamierzonej dezinformacji to głupoty i braku rozeznania w tym, co jest ważne, a co nie. Najchętniej zapraszani są do mediów ludzie specjalizujący się w pluciu na innych, wyćwiczeni w „mowie nienawiści”, przeciw której rzekomo występują. Uczestniczą w tym procederze nawet dziennikarze uważani za wybitnych, często na różne sposoby honorowani. Zastanawiam się, za co są nagradzani, jeśli nie potrafią rozmawiać z osobami wiarygodnymi.   

„Media, jako pewien system, działający najsprawniej w demokracji, nie są zarazem poddane demokratycznej kontroli (kto miałby ją spełniać?) i sytuują się ponad demokracją, jako właśnie jej gwaranci i kontrolerzy” – pisze Pan w swojej wydanej ostatnio książce „Pilnowanie strażników. Etyka dziennikarska w praktyce”. Dziennikarze nie powinni mieć nad sobą nikogo?

Dziennikarstwo powinnoinformować. To jest także forma edukacji, w tej roli media są służebne wobec społeczeństwa obywatelskiego. Ale poza informowaniem środki przekazu są przeznaczone do tego, by patrzeć różnorakiej władzy na ręce. Kto jednak pilnuje dziennikarzy? W założeniu nie powinna stać nad nimi żadna zewnętrzna instytucja – taka sytuacja, w ideale, gwarantowałaby wolność i niezależność słowa. Ale to składa na barki dziennikarzy ogromne zobowiązanie: powinni troszczyć się o etykę zawodu, solidarnie występować przeciwko tym kolegom i koleżankom po fachu, którzy kłamią, dostosowują przekaz informacji do własnych przekonań, albo wyraźnie są na służbie u kogoś (a z tym ostatnim mamy w Polsce do czynienia bardzo często). 

Dziennikarze potrafią być bardzo solidarni w pewnych sprawach, choćby w kwestii dbałości o własne interesy ekonomiczne, choć i na tym gruncie pojawiają się konflikty. Natomiast bardzo trudno zorganizować im silne organizacje, dbające o kwestie etyki. Tego typu instytucje są raczej tępione, albo tracą wiarygodność upolityczniając się, lub przedstawiane są jako upolitycznione. Nota bene, organizacją dbającą także o kwestie etyki, solidarności w tym względzie powinno być Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ponieważ gromadzi ludzi o bardzo różnych poglądach.

Pracował Pan w mediach także w czasach Polski Ludowej. Proszę opowiedzieć o specyfice zawodu w tamtych czasach. 

Pisałem dla „Polityki”. Gazeta miała opinię w miarę przyzwoitej, to znaczy takiej, która nie opublikowałaby rzeczy naprawdę paskudnych. Zdaniem niektórych spełniała rolę wentylu bezpieczeństwa i była rodzajem eksperymentu – władze chciały się przekonać, czy tego typu kontrolowany, bardziej „liberalny” przekaz wpływa na rozładowywanie nastrojów społecznych. A może tak się po prostu zdarzyło, że trafił tam zbiór dziennikarzy zdolnych i przyzwoitych. Choć i tam byli agenci, z których część została ujawniona.

Mieczysław Rakowski nie był w najlepszych stosunkach ze Służbą Bezpieczeństwa. Na ogół wiedzieliśmy w redakcji, kto był agentem. Stosunkowo niegroźni byli tacy, którzy donosili, kto co powiedział. Choćby Kazimierz Koźniewski. Rzeczywiście groźni byli agenci operacyjni, którzy pilnowali interesów partyjnej nomenklatury. Ta ostatnia grupa zadbała o to, by zachować swoją pozycję w zmieniających się warunkach ustrojowych, dbała o swoje koncesje, niekoniecznie politycznie.  

Z pewnością w PRL były dla dziennikarzy okresy lepsze i gorsze. Gdy ktoś chciał się utrzymać i pracować w swoim zawodzie, mógł się „tylko” starać jak najmniej okłamywać swoich odbiorców. Naprawdę wiele zależało od czasu, miejsca, okoliczności. Był taki moment, że najbardziej wartościowe teksty znaleźć można było w paxowskich „Kierunkach”, piśmie „Ład”, w „Tygodniku Powszechnym”. Najczęściej pisma katolickie starały się jak najmniej kłamać.

Tu pewna uwaga: byli wówczas dziennikarze „ciężko partyjni”, a jednak reszta uważała, że są w miarę przyzwoici. Przykładem Józef Barecki, zresztą szef „Trybuny Ludu”. A byli i tacy, którzy pracowali w mediach katolickich, a uznać ich trzeba za groźnych agentów.

13 grudnia tego roku byłem w Instytucie Pamięci Narodowej, na dyskusji poświęconej książce dotyczącej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i przełomu ideologicznego, jaki dokonał się w tej instytucji po powstaniu pierwszej „Solidarności”. Jest to sprawa właściwie nie wyjaśniona do dziś, nad którą nie odbyła się żadna dyskusja – jak to się stało, że to zakłamane, deprawowane dziennikarstwo polskie okazało się wówczas zdolne do samooczyszczenia. Przypomnę, że mowa o Nadzwyczajnym Zjeździe Delegatów SDP, który odbył się w październiku 1981 roku. Ukazał się olbrzymi tom dokumentów z tego Zjazdu, twierdzę, że to jedna z ważniejszych książek w historii współczesnej Polski.

Facetem od dziennikarstwa, a właściwie propagandy był wtedy człowiek z PZPR, Stefan Olszowski, pseudonim „Gruby”. „Opiekował się” wówczas mediami, miał co do nas daleko idące zamiary... Dziś  mieszka w Nowym Jorku, nie jest gruby, ale chudy, ma się doskonale i wygłasza odczyty w różnych polonijnych instytutach, opowiadając, jak to chciał chronić polskie dziennikarstwo. 

Przyszedł czas Okrągłego Stołu, nastała III RP. Czym się Pan wówczas zajmował, jakie żywił obawy, nadzieje?

Chciałbym zaznaczyć, że nie wyobrażam sobie przemian w Polsce bez udziału Lecha Wałęsy, który upolitycznił, nadał ton „Solidarności” – jego ówczesna rola jest niepodważalna, niezależnie od tego czy był, czy nie był „Bolkiem”. Ale w okolicach Okrągłego Stołu napływało do mnie coraz więcej „dziwnych” informacji o tym, że brata się z komunistami. 

Niesłychanie sprytnym, więcej: mądrym człowiekiem był Czesław Kiszczak. I bardzo sprytne były jego sposoby zjednywania sobie opozycji przez obietnice, koncesje. To dawało mu przyjaźń ludzi takich jak Michnik. Z drugiej strony ma on do dziś ukryte dokumenty na różne osoby, które wciąż działają także w dziennikarstwie i nie chcą ujawnienia tych materiałów, bo pokazałoby to różne, niewygodne strony ich funkcjonowania. A te papiery były bardzo skrupulatnie gromadzone.

Donosy zbierane na mnie po raz pierwszy pokazał mi Rakowski: to były trzy duże paczki. Drugi raz zobaczyłem je u generała Mieczysława Dębickiego, w latach 1982-1986 wojskowego prezydenta Warszawy. Byłem wtedy wiceprezesem Stowarzyszenia. Zostałem wezwany do głównego gmachu Urzędu Bezpieczeństwa. Tam pokazano mi moje teczki i kazano podpisać prośbę o rozwiązanie SDP, ponieważ rzekomo przestało ono pełnić swoją rolę. Za plecami miałem paru osiłków pracujących w służbach. Próbowano zastraszenia: „jeśli pan nie podpisze, na podstawie zawartości tych materiałów wsadzimy pana na długo do więzienia”. Odmówiłem. W końcu zaproponowano, żebym podpisał, że usłyszałem to, co mi przekazano i że się z tym nie zgadzam. Podpisałem, a dokument zniknął. Rozpłynęły się w powietrzu także moje teczki, po tym jak w czerwcu 1990 roku archiwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odwiedziła tzw. „komisja Michnika”. Zwróciłem się w tej sprawie do IPN, otrzymałem informację, że musiały to być donosy pisane przez ludzi, którzy mieli być chronieni przez „pewne grupy”, albo użyci do szantażu. 

Wróćmy do Okrągłego Stołu...

Cała rzecz jest do dziś nieźle zakłamana. Zacznijmy od tego, że sam ogromny, okrągły stół, który stał w Pałacu Prezydenckim to była propagandowa przykrywka. Najważniejsze rzeczy rozgrywały się przy tak zwanych podstołach, także sprawa mediów była decydowana przy jednym z nich. Nieustannie przychodził do tego podstołu Tadeusz Mazowiecki, który nadzorował tę sprawę. Główną rolę odgrywał Adam Michnik. Ale był tam też Jerzy Urban, ówczesny rzecznik rządu. 

Zostałem wybrany przez stronę „opozycyjno-solidarnościową” do spisania protokołu. Tych drugich reprezentował Krzysztof Teodor Toeplitz. Siedzieliśmy całą noc, spisując wszystko co zostało nagrane. Muszę zaznaczyć, że bardzo dobrze wspominam postawę Toeplitza, który nie starał się niczego zamazywać, niczego ukryć. Spisaliśmy wszystko, w tym dużo większy objętościowo protokół rozbieżności. 

Jedną z najważniejszych rzeczy, jakie tam ustalono, a  którą wszyscy zaakceptowali, była zgoda na pismo „całej opozycji”. To późniejsza „Gazeta Wyborcza”. Nazwę zaproponowała Małgorzata Szejnert. Działo się to jeszcze w realiach PRL, zatem rzecz dotyczyła papieru, drukarni (wszystko to było reglamentowane). Pamiętam dyskusję: „co to znaczy, pismo »całej opozycji«?”. Przecież nie wszyscy siedzieli przy Okrągłym Stole. Rozmowy bojkotowała Konfederacja Polski Niepodległej, „Solidarność Walcząca” Kornela Morawieckiego, „radykałowie” z „Solidarności”. Zdecydowano, że mowa o wszystkich zebranych wokół Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Protokół został odczytany i podpisany przez wszystkich zebranych przy medialnym podstole. Mam ten dokument, który na długo gdzieś zniknął. 

Dlaczego o tym mówię? Bo sam wówczas różnymi kanałami starałem się zasilić źródła finansowania „Gazety Wyborczej”, pisałem tam artykuły, choćby o tym jak powinna wyglądać demokracja. Ale dość szybko się okazało, że nie jest to gazeta wszystkich. Przejęcie pisma przez jedną opcję z pewnością nie było zgodne z etyką dziennikarską. Zapis okrągłostołowy był jasny, pismo miało istnieć pod kierownictwem KO przy Lechu Wałęsie. A dziś czytam w różnych książkach, że był to tylko patronat. To szczegół, ale wymowny.

Jak ocenia Pan wpływ środowiska „Gazety Wyborczej” na kondycję polskich mediów?

„GW” chciała przez lata narzucić kontrolę nad całym dziennikarstwem i w dużej mierze to jej się udawało. Z pewnością od samego początku pismo to robili bardzo dobrzy warsztatowo dziennikarze i była to pierwsza tak profesjonalna gazeta w III RP. W sensie ideologicznym popełnili jednak błąd. Wybiórczość tematów jakie podejmowali, chęć dominowania nad wszystkim (aż do negowania rzeczy, które były poza obrębem „GW”) to było coś skandalicznego. W porządnym dziennikarstwie nie zdarzają się takie rzeczy.

Podam pewien przykład. W 2000 roku odbył się Kongres Kultury Polskiej, zorganizowany poza środowiskowym kręgiem „GW”. No i zupełnie zignorowali to wydarzenie. A że przemawiał na kongresie prof. Zygmunt Bauman, to „GW” streściła jego wystąpienie, ale starannie przemilczała informację, gdzie mówił i z jakiej okazji.

To kuriozum, ale do zniesienia. Natomiast znacznie groźniejsza była koncepcja z początków III RP, jaką lansowała „GW”, że głównym niebezpieczeństwem dla Polski nie są pozostałości PRL-owskiej władzy, sitw, służb, które w tamtym czasie starały się obsadzać ważne stanowiska w sektorze gospodarczym, przejmować banki, firmy. Odbywało się to na oczach wszystkich i było przez „Wyborczą” bagatelizowane. Podobnie  rozgrzeszano PRL-owskich generałów. Za to ostrzegano przed klerykalizacją kraju, co wówczas nazywano „chomeinizacją”. 

Drugim błędem „GW” było to, że blokowała proces, który nazwę „desowietyzacją”, a który wiązałby się z rozbiciem pewnych struktur nieformalnych, sposobu myślenia. Nie żądaliśmy przecież ukarania tamtych ludzi, którzy zdradzili Polskę, ale chcieliśmy, by nie zajmowali społecznie ważnych miejsc, także w świecie medialnym. Już to było zwalczane. Nigdy mi się nie udało wydobyć od Michnika, gdy jeszcze toczyłem z nim dyskusje, dlaczego tak a nie inaczej postrzega tę kwestię.

W jeszcze jednej sprawie widać niekonsekwencję „GW”. To tytuł bardzo czuły, słusznie, na antysemityzm. Ale jakoś w swojej sympatii dla generała Jaruzelskiego zapominają, że ten dobrotliwy dziś staruszek był głównym czyścicielem Ludowego Wojska Polskiego z oficerów pochodzenia żydowskiego. Nie mogę tego i podobnych kwestii zrozumieć. A może nie ma w tych sprawach niczego dziwnego?

Środki przekazu mają dziś nad sobą potężnego hegemona, kapitał który nad nimi stoi, z reguły zaangażowany w grę polityczną, a nawet międzypartyjną. Etyka wydaje się wobec nich bardzo kruchą wartością. Może jesteśmy skazani na „zdemoralizowane molochy medialne”?

Ta sprawa mogła być w III RP inaczej rozwiązana, gdyby premier Mazowiecki posłuchał we właściwym czasie SDP. Mówiliśmy, że bardzo ważną rzeczą jest wspieranie pism „Solidarności” i w miarę możliwości przeciwstawianie się przechwytywaniu polskiego rynku medialnego przez zagraniczne koncerny. Proponowaliśmy wyraźnie: nie wolno wykupywać całej polskiej prasy, udział kapitału zagranicznego jest dopuszczalny, ale tylko w takim stopniu, żeby decydujący głos miał podmiot krajowy. Mazowieckiemu początkowo bardzo się spodobały nasze pomysły. Po paru dniach, gdy poszedłem do niego w tej sprawie, bardzo się wiercił i powiedział: „Moi doradcy odradzili mi wasze pomysły”. Jednym z nich był Waldemar Kuczyński, publicysta do dziś drukujący w „GW”, a drugim Aleksander Smolar.

Problem z wielkimi zagranicznymi koncernami polega na tym, że nie zależy im na interesie narodowym Polski, raczej własnymi kanałami próbują wpływać na naszą politykę. Dla mnie jednak bardzo ważne jest to, że – powiem to wprost – „mają gdzieś” polską kulturę, ponieważ ich głównym celem, obok interesu politycznego, jest zysk. Stąd zalew kolorowych, plotkarskich pism, koncentrujących się na życiu obyczajowym tzw. celebrytów. Takie media narzucają ludziom wzory zachowań, styl życia, postrzegania świata.

I tak Kora opowiada, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować, w tym narkotyków „miękkich” i „twardych”. Albo wie co mówi, w co wątpię, albo nie zdaje sobie sprawy, że wiele nastolatek zasugeruje się jej słowami i „spróbuje wszystkiego”. A głównym problemem dziś w Polsce jest nadużywanie tych środków przez młodzież.

A jak to się stało, że telewizje prywatne mają w Polsce ludzie kojarzeni jeszcze z PRL-owskimi układami? 

Zdecydowały wpływy i duże pieniądze. A ponieważ zahamowano we właściwym czasie lustrację i „desowietyzację”, to pewne kontakty wciąż są bardzo ważne. Polsat, z którym współpracuję, był swego czasu jedynym pretendentem, który udowodnił, że ma wystarczający własny, polski kapitał, i że nie pochodzi on z machlojek. A można było wtedy przyznać tylko jedną ogólnopolską koncesję. Popierałem wtedy starania o koncesję na telewizję dla Mirosława Chojeckiego i Macieja   Wierzyńskiego, który właśnie wracał z Ameryki. Cała grupa „Wolnej Europy” chciała wówczas założyć w kraju telewizję. Jednak ustawa ich wykluczała. Podobne problemy pojawiły się zresztą z medium o. Rydzyka. Mocno się wtrącał do sprawy Wałęsa, który gdy był prezydentem i chciał mieć całkowitą kontrolę nad powstającymi mediami.

Innym problemem jest wiarygodność telewizji publicznej, w naszych realiach mocno uzależnionej od polityków. Mam jak najlepsze zdanie o obecnym prezesie TVP, ale to firma pełna zaszłości historycznych. Trzeba by tam zwolnić całą masę ludzi, jednak bardzo trudno jest rozbić takie struktury.

A może wielu Polakom, odbiorcom nie zależy na wiarygodnych mediach?

Obawiam się, że dotknął Pan sedna. Liczy się sensacja, która przyciąga. Ważny jest także interes polityczny. Stąd w telewizji publicznej nie mamy choćby dobrej publicystyki. Brak nam rzeczowej dyskusji o trudnych reformach, o samej polskiej demokracji, jej założeniach, o kwestiach etyki w życiu publicznym. A w obrębie środowiska medialnego nie ma choćby debaty nad tym, kto właściwie w dzisiejszych czasach jest dziennikarzem. A przecież nie każdy, kto publikuje, ma prawo do tego określenia. Ważny jest nie tylko warsztat, istotne jest także sumienie.

Proszę o komentarz do najnowszych wydarzeń ze świata mediów. Wydarzenia w „Rzeczpospolitej”, wymuszone grą polityczną zmiany w „Uważam Rze”, powstanie pisma „w Sieci”, a za chwilę także tygodnika Pawła Lisickiego?

Medialne roszady są rzeczą normalną, o ile nie wynikają z nacisków politycznych.W mojej opinii ostatnie wydarzenia wskazują na to, że wywierana jest presja z zewnątrz. Właściciel mediów nie powinien się wtrącać w pracę redakcyjną, zwalniać dziennikarzy, ingerować w merytoryczną treść. Jeden z dziennikarzy amerykańskich stwierdził niegdyś, że w mediach mają rację zawsze osoby, do których one należą. To niestety sytuacja coraz częstsza, ale szkodliwa. W naszych realiach o tyle groźniejsza, że mamy o wiele mniej źródeł przekazu niż w Stanach. 

Rozmawiał Krzysztof Wołodźko, 15 grudnia 2012 r.

Maciej Iłowiecki (1935 r.) – dziennikarz, publicysta, eseista, pisarz, wykładowca akademicki; w latach 1960-1981 kierował działem nauki i oświaty tygodnika „Polityka”; w 1980 r. na Nadzwyczajnym Zjeździe Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich został wybrany wiceprezesem w pierwszych w SDP demokratycznych wyborach; był członkiem NSZZ „Solidarność” od pierwszych dni powstania związku; w stanie wojennym ukrywał się, miał zakaz uprawiania zawodu dziennikarskiego; w roku 1989 z ramienia SDP uczestniczył w pracach Okrągłego Stołu, w tzw. podstole ds. mediów (opis tych wydarzeń zawarł w tekście Spod stołu widać lepiej); w III RP pracował m.in. w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji; w 1996 r. został wiceprzewodniczącym Rady Etyki Mediów SDP, z której jako członek wystąpił w listopadzie 2011.

Biogram na podstawie noty „O Autorze” opublikowanej w książce Macieja Iłowieckiego: „Pilnowanie strażników. Etyka dziennikarska w praktyce”, Fronda 2012. 

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka