Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
784
BLOG

Zakładnicy transformacji

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Polityka Obserwuj notkę 2

Świat „zbędnych ludzi”, bijących w oczy ekonomicznych kontrastów i ustrojowych niedopowiedzeń. Ślepa, wyboista i zabłocona uliczka transformacji „made in Poland”. Krzywda i beznadzieja dla wielu, fortuna nielicznych - oto popegeerowska wieś, lufcik, przez który można podglądać III RP.

***

Szołdry, nieduża wielkopolska wioska przy drodze wojewódzkiej Śrem-Czempiń-Głuchowo. Rząd podniszczonych domów i budynków gospodarczych wzdłuż asfaltowej ulicy. U wlotu do miejscowości nieczynny dworzec kolejowy, wybudowany jeszcze przez Prusaków, za pieniądze z kontrybucji, którą zapłaciła im Francja po przegranej wojnie z lat 1870-1871. Jednorodność zabudowy zakłócają prywatne gospodarstwo rolne, gmach XIX-wiecznej szkoły powszechnej (dokumenty mówią, że działała ona przynajmniej od lat 80. XIX wieku), typowy po-PRL-owski sklep, budynek szkoły podstawowej, tzw. „tysiąclatki”, przyszkolny „bliźniak” (mieszkania dla nauczycieli), niedawno postawiona okazała kaplica, blok z lat 80., wybudowany dla pracowników PGR-u. W głębi wioski, w parku krajobrazowym z XVIII wieku, odnowiony przez prywatnego właściciela dworek z 1750 roku. I jeszcze popegeerowskie zabudowania, obory i stawy rybne. Wioska liczy nieco ponad 220 mieszkańców, w dużej mierze są to emeryci i renciści.

Sen złoty

Czasu na wsi nie odmierzają wydarzenia historyczne, lecz pory roku i wynikający stąd cykl upraw. Zamknięte koło, pomimo zmieniających się w kalendarzu dat, narodzin jednych ludzi oraz starości i śmierci drugich. Historia przychodzi z zewnątrz, narusza spokój prowincjonalności, która swoim uczestnikom zapewnia niezłą znajomość życia sąsiadów, egzystencję niespieszną i nawykłą do tego, co wokół.

W czasach PGR-u wszystko tu było „jak trzeba”. Praca i odpoczynek dla dorosłych, przedszkole i szkoła dla dzieci, furtka, przy której patrzy się na oswojony świat dookoła, niedzielna msza, lepiej lub gorzej zaopatrzony sklep, słaniający się na nogach pijak, sąsiedzkie swary i komitywa, dziecięce zabawy na drodze, którą najczęściej przejeżdżają traktory. Ludzie wydają się być do siebie podobni, równo majętni, podobnie wykształceni, przeznaczeni do jednego życia. Nad tym wszystkim jedno niebo, a zamiast dyktatury wielkomiejskiego proletariatu - dominacja przyrody, bo niskie domy, pasek asfaltowej drogi, tory kolejowe są tu jedynie kontrapunktem dla pól, lasów i zagajników.

W latach 80. ten świat na pograniczu złotego snu i letargu wisiał już tylko na włosku, a później zapadł się pod ciężarem historii, która nie ma względu na maluczkich. Skoro Duch Dziejów nie zawsze ma respekt dla swych bohaterów, tym bardziej nie liczy się ze zdaniem swoich zakładników.

Taka gmina

Szołdry należą do typowo rolniczej, w dużej mierze popegeerowskiej gminy Brodnica Śremska. - „Gmina liczy około 4800 mieszkańców, obejmuje znaczną część obszaru dawnego PGR-Manieczki, w tym wioski: Grzybno, Ogieniewo, Szołdry, Grabianowo, Chaławy, Brodnica, Przylepki. W PGR-Manieczki, w jego najlepszym okresie, na przełomie lat 70. i 80., znajdowało zatrudnienie około 1000 osób. Dziś w spółce z o. o., powstałej na bazie dawnego kombinatu, należącej do Wojciecha Mroza, pracuje z naszego terenu około 120 ludzi” - mówi wójt Marian Flaczyński.

- „W samych Szołdrach robi dziś u Mroza dwóch traktorzystów i dziewięciu oborowych - jak był PGR, to pracowała w nim większość mężczyzn i kobiet” - opowiada Zdzisław Bartkowiak, sołtys Szołder, traktorzysta na etacie u Mroza. Ma ponad pięćdziesiąt lat, w 1977 roku został na stałe zatrudniony w PGR, gdzie pracował aż do jego rozwiązania w 1992 r. - „W kwietniu był tu jeszcze PGR-Manieczki, a od 1 maja Gospodarstwo Rolne Skarbu Państwa w Manieczkach, trwało to może ze trzy, cztery lata, a potem ziemię wydzierżawił Mróz. Jednych pracowników zwalniano, bo nie było już z nich pożytku. A jak ktoś podpadł, na przykład za picie, to nie było »przebacz«, jak za komuny, zaraz musiał się zbierać. W Szołdrach w czasach PGR było dużo sprzętu mechanicznego: balociarka, maszyna do cięcia zielonki, pługi, agregat do uprawy, siewniki, wszystko zaraz na początku posprzedawali” - wspomina sołtys.

Inni dodają po cichu, że sprzęt mechaniczny należący do kombinatu rolnego po części rozkradziono. - „Takie to były czasy, że tym, którzy uwłaszczali się na PGR-ach, nikt praktycznie nie patrzył na ręce. Robotnicy rolni nie mieli nic do powiedzenia, nie było żadnego interesu w tym, by podnosić krzyk” - uważa Kazimierz Witczak, emerytowany nauczyciel, wieloletni dyrektor zamkniętej szkoły podstawowej w Szołdrach. I dopiero, gdy w opustoszałych świniarniach, oborach i maszynowniach PGR-Manieczki zaczął hulać wiatr, resztkami mogli pożywić się ostatni w łańcuchu pokarmowym pierwszych lat transformacji - szeregowi pracownicy, którzy zostali z prawie pustymi rękoma.

Od folwarku do PGR-u

PGR-Manieczki, traktowany przez okres PRL jako wzorcowy, powstał 1 lipca 1960 r. na mocy uchwały Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Poznaniu, w dużej mierze na bazie majątków ziemskich rodzin Mańkowskich, Głowackich i Chłapowskich. - „Obecnie około 80% dawnych ziem PGR-owskich objętych jest roszczeniami byłych właścicieli. Czekają na ustawę o reprywatyzacji, sądzę, że wielu z nich odzyska grunty. Ponadto, część tych ziem zwrócono Kościołowi” - stwierdza wójt Flaczyński.

Gdy zaczynała się PRL-owska transformacja, łatwiej było do państwowego kombinatu rolnego wcielić dawnych chłopów folwarcznych niż gospodarzy, którzy byli na swoim. - „W jednej z okolicznych wiosek, Sucharzewie, żyły z pokolenia na pokolenie rodziny, których przodkowie otrzymali na własność ziemię jeszcze w czasach zaborów, od miejscowych dziedziców. Oni nie weszli do PGR-u. A w takim Grzybnie był i majątek ziemski, i chłopskie gospodarstwa. Gospodarzom zostawiono ziemię, a »pańskich« włączono do PGR-u” - mówi K. Witczak. - „Ale bywało i tak, że chłopów uwłaszczano na ziemi zabranej właścicielowi, a później kazano im tworzyć różnego typu spółdzielnie, które de facto funkcjonowały w podobny, PGR-owski sposób” - dodaje.

PGR-Manieczki przejął również na własność znacjonalizowane dworki, stojące w niemal każdej miejscowości, jaką objął swoim zasięgiem. W pałacyku w Manieczkach, z inicjatywy Jana Baiera, wieloletniego kierownika PGR-u, w latach 70. urządzono quasi-muzeum, upamiętniające dawnego właściciela tych ziem, generała Józefa Wybickiego. W pobliskiej Brodnicy Śremskiej, tuż za kościołem, znajduje się grób, w którym pierwotnie spoczął twórca polskiego hymnu narodowego - Wybicki zmarł w Manieczkach 10 marca 1822 r.

Dziś przedwojenne czasy to dla popegeerowskiego świata już zamierzchła przeszłość. Wątła nić ciągłości historycznej jest niemal niezauważalna. - „Rozmawiałem z ludźmi, którzy pamiętali lata dwudzieste, trzydzieste XX wieku jako osoby dorosłe. Niektórzy mówili, że nasz pan to był kawał takiego… Brał flintę, wsiadał na koń, gonił po lasach za zwierzyną. Tyle go interesowało, żeby dziewuchy wiejskie poszczypać. Ale - dodawali - nasza pani to była dziedziczka pełną gębą: chodziła elegancko ubrana, jeździła bryczką z parasolką, ale każdemu rękę podała, do każdego dziecka miała dobre słowo, pamiętała i o Wielkanocy, i o Bożym Narodzeniu, na przednówku troszczyła się, czy wszyscy mają co włożyć do garnka. Jeszcze inni mówili: nasz dziedzic to był w porządku chłop. I do tańca, i do różańca. Gospodarz jak należy, nic się przed nim nie ukryło, w gębę potrafił dać, ale tylko, jak ktoś robił nie tak, jak trzeba” - wspomina pan Witczak, który od końca lat 50. pracował jako nauczyciel w jednej z tamtejszych wiosek, Iłówcuwcu.

Tuż po wojnie byli chłopi folwarczni na własną rękę wymierzali „sprawiedliwość dziejową”. - „W niejednym wiejskim domu do dziś można trafić na meble, wynoszone zaraz po wojnie przez okolicznych mieszkańców z pańskich dworków” - mówi jeden z rozmówców „Obywatela”.

Za Polski Ludowej nikt robotników rolnych w twarz nie bił. W PGR-Manieczki niegospodarnych, takich, co mieli problemy z alkoholem oraz najmłodszych stażem i niewykwalifikowanych wysyłano do maleńkiej, oddalonej od głównych dróg wioski, Ogieniewa. - „Na tę miejscowość mówiono »wioska zesłańców«. Tam był najsłabszy, najtrudniejszy element. Jakiś czas temu na części terenów, gdzie leży Ogieniewo, chciano zlokalizować wysypisko śmieci. Na szczęście, gdy sprawa stała się głośna, a ludzie zaczęli protestować, ziemię wykupił pochodzący z tych okolic pan Cichocki, profesor jednej z poznańskich uczelni ekonomicznych” - wyjaśnia p. Witczak.

Dworki ziemian w czasach Polski Ludowej przerabiano na mieszkania pracownicze, biblioteki, stołówki, świetlice, przedszkola. Tak było właśnie w Szołdrach, gdzie dodatkowo, choć nie bez oporów, w pałacyku wydzielono miejsce na kaplicę. Ludzie z PGR-ów uczyli się żyć w gospodarce nakazowo-rozdzielczej i przychodziło im to o tyle łatwiej, że mimo wszystkich swoich kantów była ona dla nich łaskawa. - „Płaszcz socjalny dla pracowników kombinatu był bardzo szeroki. Gdy się popyta tych ludzi, jak się wówczas żyło, każdy powie: »dobrze«. Rzecz w tym, że to im było dobrze. Jako władze gminy dobrze widzimy znaczną różnicę między roszczeniową postawą byłych PGR-owców a ludźmi z wiosek prywatnych gospodarzy” - uważa Marian Flaczyński, w czasach PRL-u działacz PZPR, dziś w PSL. Z kolei proboszcz parafii w Brodnicy Śremskiej, ksiądz Jerzy Przybylski, mówi: „Według mnie, najbardziej w kość dostali w Polsce po 1989 r. właśnie ludzie pegeerowscy. Za cudze winy, bo przecież oni nie prosili o to wszystko, co było wcześniej, ani co jest teraz. Stworzono im taki świat. Tęsknią za rajem utraconym: pod dom podwożono im mleko i pyrki, z pola można było ukraść paszę, jednego świniaka żywili dla państwa, drugiego dla siebie, mieli niezłe »trzynastki«. Najpierw stworzono im cieplarniane warunki, a gdy przyszedł przełom - zostawiono samych sobie”.

- „We wzorcowym PGR-Manieczki wszystko musiało być »wzorcowe« - wspomina Kazimierz Witczak. - W pierwszej połowie lat 60. swą obecnością zaszczycił Manieczki pierwszy sekretarz KPZR Nikita Chruszczow, kazał sobie zrobić tam zdjęcie w polu kukurydzy, które później trafiło do PRL-owskich podręczników do geografii. Uprawa kukurydzy była na tych ziemiach czymś wymuszonym »linią partii«, tak się działo zresztą przez cały czas funkcjonowania PGR-u. Byli tacy zarządcy gospodarstw rolnych, którzy dbali o powierzony sobie majątek, starali się zrobić jak najwięcej i najlepiej. Ale ich możliwości decyzyjne były ograniczone w tamtych realiach. Kierownik gospodarstwa rolnego niewiele miał do powiedzenia, musiał wypełniać odgórne zalecenia, choćby na papierze, jeśli na przykład brakowało mu ziemi pod uprawy. Z czasem to wszystko było coraz bardziej na pokaz, a kombinowanie było stanem naturalnym. Gdy w latach 70. przez należące do PGR-Manieczki Chaławy przejeżdżał tow. Gierek, wszystkie krowy wymyto i odświeżono...”.

Wieś zmodernizowana

Upadł PGR, przyszedł Zachód: dachy popegeerowskich domów w całej okolicy zaroiły się od anten satelitarnych. W sklepiku w Szołdrach przez jakiś czas działała wypożyczalnia kaset wideo. Pieniądze z odpraw, choć szybko znikały, pozwalały zachłysnąć się widokiem dobrobytu. Życie na magnetowidowych taśmach, obrazach z satelitarnego przekazu było barwne, pełne przygód, mordobicia, miłości i seksu - jakaż odmiana i atrakcja po przaśnych i purytańskich rozrywkach PRL-u. Ale z czasem wiele domów, na których stały anteny, poszarzało, obejścia marniały w oczach, satelitarny sprzęt rozmontowywano... Gdy Jacek Kuroń zaczął wygłaszać w telewizji pogadanki do narodu, było mniej więcej jasne, że „kuroniówka” stanie się jednym z głównych elementów popegeerowskiej diety. I że gdzie jak gdzie, ale tutaj powszechnego dobrobytu szybko nie będzie.

Bo choć w III RP wolność miała być dla wszystkich, dla biednych pozostała bieda, dla bogatych - bogactwo. - „Myślę, że po tym, co stało się w PGR-ach, widać, że rządzący pseudo-komuniści byli na tyle sprytni, na tyle przygotowani, że potrafili oddać tę część władzy, która nie była już im do niczego potrzebna, ale potrafili się ustawić, wygrali ekonomicznie i stali się właścicielami naprawdę wielkich dóbr, nie tylko ziemskich” - uważa Kazimierz Witczak.

W lata 90. Szołdry weszły z odziedziczoną po Polsce Ludowej szkołą podstawową i przedszkolem, czynną linią kolejową, często kursującym PKS-em. Na początku XXI w. ostał się już tylko z rzadka jeżdżący PKS, z reguły dowożący młodzież do szkół w pobliskim Śremie. Najpierw zamknięto dworzec PKP (rok 1996), gdy przestała kursować słynna nie tylko w okolicy „bana”: lokomotywa parowa ciągnąca wagony ciemne od sadzy. Okolicznych mieszkańców powoli oswajano z nieuniknionym: jeszcze na początku lat 90. wszystkie dworce na linii Czempiń-Śrem-Jarocin ogrzewano zimą piecami kaflowymi, na dworcach w Czempiniu i Śremie były czynne bufety, w których można było zamówić ciepły posiłek. Z czasem piece wystygły, bufety zlikwidowano, dworce albo w porę zamknięto i zakratowano, albo - jak w Czempiniu - zaczęły przypominać spelunki: brudne i opustoszałe, z powybijanymi szybami, wymalowane sprośnymi napisami od podłogi po sufit.

Na początku nowego stulecia zniknęły z Szołder przedszkole i szkoła. - „Zamknięcie placówek w Szołdrach i Żabnie spowodowało, że jako gmina nie dopłacamy do szkół” - tłumaczy Marian Flaczyński, który nim został wójtem i podjął decyzję o ich likwidacji, przez kilka lat był dyrektorem podstawówki w Szołdrach. - „Broniliśmy szkoły, zarówno nauczyciele, jak i rodzice uczniów, ale panowało przekonanie, coraz bardziej narastające, że nic nie da się zrobić. W latach 90. zaczęło brakować środków na funkcjonowanie szkoły w Szołdrach, na niezbędne remonty, zakup pomocy naukowych, wymianę sprzętu. Przez wiele lat otrzymywaliśmy też zastrzyk finansowy z gospodarstw rolnych: uczniowie brali udział w zleconych przez nie pracach polowych, stąd mieliśmy środki np. na wycieczki szkolne. To się skończyło wraz z upadkiem PGR-ów. Moim zdaniem szkoła w Szołdrach mogła przetrwać, ale względy ekonomiczne przeważyły, tyle mogę powiedzieć oficjalnie” - stwierdza Kazimierz Witczak, wieloletni dyrektor szołderskiej szkoły.

Pan Falczyński tłumaczy: „Gdy zamyka się szkołę, zaraz podnoszą się głosy, że wioska padnie, ale myśmy po prostu policzyli, ile osób w okolicy uczęszcza do niej. Według mnie, szkoła w danej miejscowości nie jest żadnym wyznacznikiem tego, czy kwitnie tam jakieś życie kulturalne, społeczne. Powiedzmy sobie wprost: nauczyciel kończy lekcje, odkłada dziennik na półkę i jedzie do domu. Bo samorządy nie dają tyle, aby można płacić za dodatkowe zajęcia poza planem lekcji”. Przez kilka lat budynek szkolny służył jako magazyn dla okolicznych firm, niedawno gmina sprzedała gmach, w którym powstać ma dom spokojnej starości.

Idzie ku lepszemu...

W centrum wioski, niedaleko od zamkniętego budynku szkoły, mieszkańcy własnym wysiłkiem postawili niedawno kaplicę. - „To budzi mój podziw, że biedni ludzie ze wsi popegeerowskiej potrafili się zmobilizować, zdobyć na wyrzeczenie, bo to oni w większości ponieśli koszta budowania kaplicy. Gdy poprosiłem bogatsze wioski o pomoc, zapadło milczenie. Zastanawiam się, z czego to wynika, że ludzie z Szołder mają w sobie taki entuzjazm do pracy społecznej. Możliwe, że to jeszcze wpływ szkoły” - stwierdza ksiądz Przybylski. Poza tym mieszkańcy Szołder w „czynie społecznym” wyremontowali budynek dawnej, PGR-owskiej kotłowni i zrobili w niej remizę strażacką (Ochotnicza Straż Pożarna to na wsi rzecz obowiązkowa).

Wójt Flaczyński jest szczerze przekonany, że w gminie idzie ku lepszemu. - „Najgorzej było w latach 90., w Grabianowie rozkradziono wielkie świniarnie, w ruinę popadły Chaławy, gdzie przez wybite okna bez krat do popegeerowskich budynków wchodzili złodzieje. Baliśmy się, że coś podobnego stanie się w Szołdrach, w zamkniętej szkole. Bo jak już wybije się szybę, to ludzie wyniosą wszystko: kaloryfery, rury, kable” - opowiada. I zaraz dodaje: „Mamy jednak bardzo dobrą sytuację finansową w przeliczeniu na jednego mieszkańca, jeśli porównać z okolicznymi gminami. Nie łapiemy się na SAPARD itp. fundusze pomocowe, bo dochód na głowę był za wysoki”.

Jak widzi przyszłość gminy? - „Dobrze by było, gdyby ten teren stał się »sypialnią« dla bogatych ludzi z okolicznych miast, bo oni zmieniając miejsce zamieszkania, podają jako nowy adres gminę Brodnica i wtedy podatek od osób prywatnych lub prawnych spływa do nas” - wyjaśnia. Większość terenów, którymi dysponowała gmina, została już sprzedana. - „Zostały nam m.in. parcele w Szołdrach. Na razie nie cieszą się dużym wzięciem, ale w tym roku zrobiliśmy kanalizację, więc i to powinno się zmienić” - dodaje.

Gmina wyprzedała już większość pałacyków wraz z otaczającymi je parkami. W dworku w Brodnicy urządzono hotel, restaurację, sale konferencyjne. Podobnie w Chaławach: właściciel, Zygmunt Niedźwiedź, nazwał pałacyk „Dworem Niedźwiedzia”, wewnątrz urządził hotelik, salę bankietową i konferencyjną, do tego kort tenisowy, a na ulotkach reklamujących swój biznes dał myśl zasłużonego dla tych okolic XIX-wiecznego ziemianina i społecznika, Dezyderego Chłapowskiego: „Kiedy kto kocha swój kraj, to nie tylko o tym myśli, aby z niego ciągnąć zyski, ale i o tem, jak go podnieść, upiększyć i ozdobić”. Gorzej poszło w dworku w Przylepkach. - „Remont ruszył z rozmachem, ale właściciel albo zbankrutował, albo siedzi w więzieniu i nic już się tam nie dzieje” - wyjaśnia Flaczyński.

Nienajlepiej potoczyły się losy zamkniętego od dawna quasi-muzeum Józefa Wybickiego w Manieczkach. W czerwcu 2006 r. na łamach lokalnej „Gazety Śremskiej” ukazał się tekst Krystyny Jazdon ze Stowarzyszenia Miłośników Tradycji Mazurka Dąbrowskiego. Jego autorka pisała: „Muzeum od samego początku spełniało rolę wychowawczą. Tutaj przyjeżdżały wycieczki, przede wszystkim szkolne /.../. Tutaj odbywały się spotkania rocznicowe związane z Józefem Wybickim. Tutaj rozbrzmiewały pieśni patriotyczne na organizowanych wieczorach w dniu Święta Odzyskania Niepodległości i 3 Maja. /.../ To było. A co jest? Nie ma nic. /.../ Niepokój potęguje świadomość, że w ostatnim czasie miejscowe władze, nie wspominając o ich zwierzchnikach, nie czyniły nic, aby miejsce to było /.../ atrakcją regionu. Dziwi fakt nieumiejętności wykorzystania i uczynienia go atutem gminy”.

Władze gminy Brodnica twierdzą, że nieczynne muzeum, choć leży na jej terenie, nie pozostaje w ich gestii. - „Nie ma kto tego utrzymywać, ponieważ Wojciech Mróz, który dzierżawi pałac, działa gospodarczo i nie chce łożyć na coś, co nie przynosi mu zysku. A tak to jest z kulturą i zabytkami, że zysku nie przynoszą. Poza tym, dworek i tak niebawem przejmą Głowaccy, jego przedwojenni właściciele. Sprawa komplikuje się tym bardziej, że jedyną rzeczywistą pamiątką po Wybickim jest w Manieczkach tzw. rotunda, czyli fragment starego kościoła. Mój pomysł jest taki, by tam przenieść muzeum, ale Kościół, którego własnością jest rotunda, nie odda nam jej za darmo. Poza tym rekwizyty w dworku pochodziły z Muzeum Narodowego, część już rozkradziono. My nie możemy wyłożyć własnych pieniędzy na muzeum, bo radni się zbuntują, że gmina wydaje pieniądze na niewłaściwe cele, a prawda jest taka, że ludzie wolą u siebie na wsi dwieście metrów nowego chodnika. Niech nam marszałek województwa, albo starostwo da pieniądze, to z pewnością zadbamy o muzeum” - wójt przedstawia gminny punkt widzenia...

Sex, drugs, antyterroryści

Największą atrakcją Manieczek w III RP była słynna dyskoteka „Ekwador”, opisywana m.in. w „NIE” i „Polityce”. Przyjeżdżała do niej nie tylko młodzież z Wielkopolski, ale i goście z zagranicy: z Zachodu i Wschodu. Muzyka, nieskrępowana niczym zabawa, alkohol, narkotyki - tym zasłynęła popegeerowska wieś w czasach transformacji.

O narkotykach wiedzieli wszyscy, łącznie z wójtem i kolejnymi proboszczami, ale tak naprawdę rozrywkowy biznes nikomu nie przeszkadzał. - „Ludzie w ogródkach mieli zwykły bajzel, kto miał warzywa, owoce, jakieś uprawy, mógł się z nimi pożegnać. Jak poprzedni właściciel sprzedał dyskotekę, to sołtys Manieczek nie krył radości, bo w końcu miał spokój, tam przecież nawet antyterroryści przyjeżdżali, a na polnych drogach stała policja. No ale gmina miała kasę za zezwolenia na działalność” - mówi sołtys Szołder.

- „Nie byłem nigdy przeciw tej dyskotece, artykuły na jej temat uważam za tendencyjne, szukające taniej sensacji. Do »Polityki« pisaliśmy sprostowania, nigdy żadnego nie zamieścili, a redaktor z »NIE«, który do mnie zadzwonił, przedstawił się jako dziennikarz »Newsweeka«. Czy młodzież brała tam narkotyki? Tak, brała. Wszędzie teraz biorą, nawet w najlepszych szkołach. A przestępstw, jeśli jakieś były, dokonywali sami mieszkańcy Manieczek: kradli samochody, radia, koła. Zbierali pozostawione przez przyjezdnych pieniądze, wódkę. No ale gdzieś takie miejsca muszą być, myśmy za młodych lat też chodzili na zabawy. Wszystko zależy od ludzi - mój syn też się tam bawił, a wyrósł na porządnego człowieka. Poza tym dla nas, jako dla gminy, była to forma reklamy” - wyjaśnia wójt Flaczyński. Ksiądz Przybylski dodaje: „Młodzież przyjeżdżała do Manieczek jak do Częstochowy, pojawiały się całe autokary zza wschodniej granicy. Dużą furorę robił miejscowy didżej, ale go zwolnili, miejsce przestało być popularne i to właśnie spowodowało upadek »Ekwadoru«, a nie względy administracyjne”.

Jak tłumaczy Marian Flaczyński, gmina w miarę możliwości łoży na przedsięwzięcia społeczno-kulturalne: biblioteki w Brodnicy i Manieczkach, na świetlicę socjoterapeutyczną dla dzieci z rodzin zagrożonych alkoholizmem w Grabianowie (w praktyce ośrodek otwarty jest dla wszystkich). - „My musimy zamknąć budżet, zabezpieczyć to, co konieczne: funkcjonowanie szkół, urzędu gminy, ośrodka opieki społecznej, oświetlenie ulic, itp. Na to musimy mieć pieniądze. Z tego, co zostaje, w ramach wieloletniego planu inwestycyjnego, próbujemy zaspokoić inne potrzeby. Naszym priorytetem jest kanalizacja; zlikwidowaliśmy wszystkie oczyszczalnie ścieków na terenie gminy Brodnica, ponieważ już dawno przestały spełniać swoje funkcje. Biblioteka w Brodnicy i Manieczkach - to jest to, co możemy zrobić dla kultury” - wyjaśnia Flaczyński. Poza tym w Brodnicy działa uczniowski klub sportowy, gdzie młodzież uczy się szermierki, w niedalekim Jaszkowie, u Antoniego Chłapowskiego, można m.in. odpłatnie skorzystać z lekcji hippiki. Zaś przy kościele w Manieczkach działa ponad trzydziestoosobowe koło Anonimowych Alkoholików i klub piłkarski „Orkan”.

Czkawka po transformacji

Zdzisław Bartkowiak wychodzi do pracy o 5.00, wraca do domu po 17.00, w niedzielę też pracuje. Po powrocie do domu wszystko go boli, bo traktor w polu trzęsie. Je kolację, popatrzy w telewizor, zasypia - i tak od nowa. O zarobkach milczy, w ogóle o pracy mówi półsłówkami. - „Czasy są nerwowe, to i w robocie nerwowo. Kiedyś to by ci kolega worek na plecy nałożył, żeby pomóc, a teraz to i drabinę spod nóg zabiorą. Nie ma ludzi na zastępstwo, a te trzy dni wolnego w ciągu roku by się przydały. Jak się ktoś postawi, to usłyszy: »Jak ci się nie podoba, to proszę za bramę«” - opowiada.

Ale w sumie i tak jest zadowolony, że pracuje w swoim fachu, na ziemi, którą zna. Ci, co nie mieli takiego szczęścia, jeżdżą za pracą gdzie się da, biorą, ile im dają i jakoś żyją. Jeszcze inni stoją przy furtkach, patrzą przed siebie i na boki, wracają do domu, później znów wychodzą do furtki, patrzą przed siebie i na boki, wracają do domu, i ponownie wychodzą do furtki... Młodzi za dnia chodzą do szkół albo do pracy, wieczorami na piwo do sklepu, czasem obalą wódkę na przystanku autobusowym, renciści i emeryci ze stoickim spokojem obserwują sąsiadów.

Marian Flaczyński mówi, że pracy w gminie nie brakuje, powstają nowe zakłady. - „Jest »Gallus«, ferma kurczaków, »Boj-mar«, ubojnia drobiu, pod Grzybnem powstają potężne indyczarnie (hodowla milionów indyków). W Chaławach Mróz wybudował nowoczesną oborę z karuzelową udojnią, w Piotrowie działa kombinat produkujący tysiące prosiąt, maciora może tylko stać i leżeć, stać i leżeć... W Krzyżanowie działa »Sunset Suits«. Owszem, nie płacą na czas, ale może kiedyś wyjdą z tego dołka? Są jeszcze firmy »Irwin« i »Bejot«, gdzie bez trudu znajdą pracę dobrze wykształceni, z bardzo dobrą znajomością języka angielskiego...” - wyjaśnia.

Ksiądz Przybylski widzi to trochę inaczej: „Znów tworzą się majątki wielkich obszarników i nowa grupa folwarcznych chłopów. Państwo przyznawało ludziom z PGR-ów renty, żeby mieć czyste sumienie i problem z głowy, a teraz te same renty im odbiera. Ludzie z PGR-ów umrą za dwadzieścia, trzydzieści lat. I w ten sposób problem się rozwiąże. Ale nie wiem, czy będzie lepiej, bo młodzi już są zdemoralizowani i nauczeni cwaniactwa: widzą, jak sobie radzą dorośli, jak jedni drugich oszukują, wykorzystują, kłamią, nie szanują. Jak ci, którym się powiodło, lekceważą biedniejszych. To niby kogo oni mają szanować?”.

Kazimierz Witczak, który osobiście zna większość ludzi z tych popegeerowskich wsi, bo znaczna część z nich przeszła przez mury szkół, w jakich uczył, mówi: „Jestem nauczycielem starej daty, chciałem dzieci nauczyć i choć trochę wychować. Na ile się to udawało, to inna sprawa, mogą to ocenić tylko sami uczniowie lub ich rodzice. Ale nigdy nie stwierdziłbym, że to było nic nie warte. Miniony ustrój dał wsi awans cywilizacyjny, dał ludziom na wsi poczucie bezpieczeństwa socjalnego, ale też, niestety, spowodował duże straty w życiu społecznym. A po roku 1990? Chyba nikt nie docenił nędzy transformacji w jej wymiarze społecznym i obyczajowym. To wszystko odbija się teraz czkawką i długo się jeszcze będzie odbijać”.

Tekst wydrukowany w nr 1/2007 (33) magazynu OBYWATEL.

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka