Sejm kiwajłów-mianowańców, dobrany przez starostów i wojewodów dla politycznej dekoracji dyktatury, kiwał przytakująco: wszelka kontrola publiczna faktycznie zanikła: Zygmunt Zaremba o sytuacji tuż przed wybuchem wojny, w kontekście warszawskim. Za broszurą konspiracyjną „Obrona Warszawy. Wrzesień 1939”.
Sielanka pierwszych paru dni. Tak chciało się wierzyć, że wojsko czuwa nad bezpieczeństwem, tak bardzo każdy pragnął widzieć wszędzie tylko przejawy przygotowania i czujności. Samej wojny, choć od pierwszego dnia zjawiała się w postaci ciągłych nalotów, nie lękał się nikt. Istnieje przecież podsłuch, radio każdego uprzedzi o nadchodzącym niebezpieczeństwie, nikt nie może być zaskoczony.
Niestety, nie na długo mogło wystarczyć tej wiary. Jeszcze przed wybuchem wojny, w pierwszych dniach mobilizacji, ujawnił się bezduszny biurokratyzm panujący w wojsku. Z fabryk i przedsiębiorstw zabrano najpotrzebniejszych specjalistów mimo ich wyreklamowania. Kunsztowny plan utrzymania w czasie wojny życia gospodarczego w możliwie pełnym ruchu runął jeszcze przed jej wybuchem. A jednocześnie oddziały zmobilizowane nie znalazły dla siebie broni. Nawet w Warszawie sformowane kompanie wyruszyły z miejsc zbiórek bez pełnego umundurowania i uzbrojenia. Oficerowie rezerwy bardzo często nie otrzymali ani broni ani map. Musieli nieraz improwizować na własną rękę zaopatrzenie siebie i oddanych pod ich komendę ludzi. Najważniejsze punkty strategiczne w dniu wybuchu wojny okazały się bez obrony przeciwlotniczej. Na domiar złego duch armii, a właściwie jej korpusu oficerskiego, niejednokrotnie pozostawiał dużo do życzenia. Wielu oficerów od pierwszego dnia opuściło oddziały, zajmując się swymi rodzinami lub też organizując wyprawę do miejsc koncentracji na własną rękę, wygodniej, by nie powiedzieć – tchórzliwiej. Wszystko to dochodziło do świadomości społeczeństwa i, chociaż odrzucane przez gorącą chęć wiary w armię jako jedyną ostoję naszej niepodległości i całości, żłobiło drogę dla przygnębienia i trwogi o najbliższą przyszłość.
Czyż mogła jednak armia utrzymać się w zdrowiu i karności, gdy cały system polityczny, oparty w dużej mierze właśnie na biurokracji wojskowej, od dawna już uległ procesowi rozkładu. Wszak nie kto inny jak Naczelny Wódz stał u steru Ozonu. On powołał go do życia, nadał mu program, w Ozonie chciał widzieć ostoję swojej władzy i porządku publicznego w Polsce.
Próżno opinia niezależna usiłowała zawrócić kraj z tej drogi. Próżno nawoływała do zerwania z systemem monopartyjniactwa, wlokącym za sobą korupcję, nieróbstwo, służalczość i dobór u steru ludzi o najsłabszych charakterach. Cenzura systematycznie tępiła każdy głos krytyki. Sejm kiwajłów-mianowańców, dobrany przez starostów i wojewodów dla politycznej dekoracji dyktatury, kiwał przytakująco: wszelka kontrola publiczna faktycznie zanikła. Zanikła wraz z tym wszelka odpowiedzialność rządzących, brak bowiem na nią miejsca tam, gdzie nie istnieje rzeczywista kontrola. Zamiast rządu wyrosła bezduszna maszyna biurokratyczna, zdolna do bezwzględnego przeprowadzania akcji malowania płotów, ale nie usiłująca nawet podjąć najpoważniejszych zagadnień państwowych. Taki system nie mógł wytrzymać ogniowej próby wojny.
– Po pierwszej klęsce sytuacja zmieni się radykalnie – mawiano.
Ale pierwsza klęska przyszła tak błyskawicznie, że przyniosła nam formalny zalew kraju przez najazd.