Zacznę od tego, że lubię współczesny rytuał przepraszania wszystkich za wszystko. Lubię go niemal kulinarnie: czyli mniej niż piękne uśmiechy kobiety i dziecka, bardziej niż ciepłe skarpety zakładane wieczorem nad wodą, gdy mży.
Lubię patrzeć w telewizor na obściskujących się przepraszanych i przepraszających, a przed sobą trzymać miseczkę z zupą fasolową na boczku. I chlebusiem ją, chlebusiem. Wzruszenie dobrze mi robi na trawienie.
A ponieważ Babcia, Matka Ojca, była z zasymilowanej rodziny żydowskiej to już jak przepraszają Żydów, lubię najbardziej. Bo raz, że mają za co przepraszać, dwa, że ładnie grają. Bo różne złe rzeczy można o Żydach, ale jedno jest pewne: „bankierom i skrzypkom” talentu nie sposób odmówić.
No dobrze, teraz serio.
Dawno temu prof. Łagowski na wykładzie dziwił się niepomiernie, krzywił i wybrzydzał, co to za maniera dziś, przepraszanie wszystkich za wszystkich. Łagowski, którego opinia o Kościele wyostrza się z latami, krzywił się strasznie na eklezjalne przepraszanie: że Kościół nie od tego jest, żeby przepraszać, ale żeby troszczyć się o dusz zbawienie. Argumentacja może niezbyt wysublimowana, ale jak na agnostyka – przyznacie Państwo – oryginalna. No ale to właśnie Łagowski.
Zatem, Łagowski się dziwił. Ja siedziałem i słuchałem. Od Kościoła zeszło na Jedwabne, wtedy to była sprawa dość świeża. Łagowski po każdym skończonym, wymówionym akapicie miał zwyczaj spoglądać na audytorium i sondować reakcje studenterii. Akurat mówił o Kwaśniewskim, dość szyderczo, że przeprasza i że to taka współczesna maniera i że czasy mamy miękkie, że już nie w mordę wroga, ale kwiatkiem trzeba (to ostatnie to już moja interpretacja uśmiechu Profesora).
I zapytałem wtedy Profesora, czy z przepraszaniem nie jest aby tak, że sublimuje życie społeczne. Że jest tyle zła, cierpienia, nikczemności, gówna którego się nawet nie sprząta, potu, krwi i łez, w tym łez niewinnego żydowskiego dziecka, i polskiego, tych dzieci, co jeszcze nie zdążyły – kurwa – zrobić źle światu i bliźnim, a już je mordowano, gazowano, piłowano, strzelano w brzuch ich matek zanim się narodziły, te dzieci, ta odrobina niewinności, którą mordował każdy totalitaryzm, ta odrobina wiary w lepszy świat, który skrzętnie gromadzono przez dziesięciolecia, z pokolenia na pokolenie, polskie, żydowskie, Bóg wie jeszcze jakie. I nagle temu wszystkiemu poderżnięto gardło. Śpiewnie i dumnie, w imię narodowego socjalizmu, albo internacjonalizmu, w imię – jak zwykle – lepszego świata.
Ale nie chodzi tylko o dzieci. O mojego pradziadka, profesora muzyki, niestety wariata, rozstrzelanego w wariatkowie w okolicach Bojnanowa k. Leszna po wejściu hitlerowskiej zarazy, też mi chodzi.
Nie mam nic przeciw temu, żeby ktoś mnie przeprosił za strach w oczach pradziadka. Choć nie wiem, czy pradziadek kojarzył, że go właśnie zabijają panowie w niemieckich mundurach. Pif-paf, paru słowiańskich szaleńców mniej. Pif-paf, paru Żydów mniej. Paru Słowian. Rowy, skwierczenie ciał, jaki to musi być szaleństwo, czuć że się umiera przez przypadek, bez dania racji. Pif-paf. Nie żyjesz.
Nie mam nic przeciw temu, żeby jeden czy drugi prezydent, wobec którego nie czułem i czuję lojalności na miarę tej, jaką czułem i czuję wobec Lech Kaczyńskiego, przepraszał. Bo chodzi jedynie o sublimację. O nadzieję, że już nigdy. Że może już będzie lepiej, w końcu, nareszcie. Że już Europa, ta „stara wariatka” nie będzie posyłać swoich dzieci na fronty pełne błota, flegmy i strachu.
Ale, jeśli, Rosemannie, uważasz, że nudno moralizuję, to obiecuję, że przy okazji następnej debaty Prezydenta zapytam, dlaczego warto przepraszać za Jedwabne, a za zgaszone znicze na Krakowskim Przedmieściu już nikt nikogo nie przeprasza
Bo chodzi jedynie o to, żebyśmy nigdy – nie oglądając się na innych – nie patrzyli obojętnie na palenie Żydów. Obcych. Innych.
Ktokolwiek będzie Żydem za naszego życia. Kogokolwiek spalą i obarczą niewinnym cierpieniem dziecka. I myślę, Adamie, że Ty to wiesz.