Marek Przychodzeń opublikował dziś notkę „O Platonie przez Internet”, w której stawia tezę, że uczelnie w Polsce „funkcjonują (…) zupełnie w oderwaniu od realiów rynkowych, dlatego też są polem wykwitu rozmaitych patologii”.
O patologiach na polskich uczelniach państwowych można mówić dużo, tyle że zwykle brakuje po temu chętnych. Sztandarowym tekstem na ten temat był opublikowany niedawno przez GW artykuł Andrzeja Dybczyńskiego:
„Jestem baronem. Nie chcę dłużej żyć w średniowieczu”. Pozwolę sobie przytoczyć fragment, chyba jeden z boleśniejszych:
„Funkcjonujemy pod kloszem, utrzymywanym przez rodziców naszych studentów. Marnotrawimy pieniądze liczone w dziesiątkach milionów złotych i użalamy się nad sobą, żyjąc zastępczymi tematami i w głębi duszy nie wierząc już chyba w żadną z wartości, które lata temu, gdy opuszczaliśmy licea, kojarzyły nam się ze słowem "Uniwersytet". Na uczelnianych bankietach przepychamy się do stołów jak wygłodniała paryska tłuszcza. Z fałszywym uśmiechem mijamy na Hali Targowej lekceważących swoje obowiązki pracowników administracji. Za cóż ich winić, skoro sami lekceważymy zajęcia, a studenci śmieją się z naszych pożółkłych kartek z dwudziestoletnimi konspektami wykładów? Dla wygody bądź z politycznej kalkulacji przymykamy oczy na nieprawidłowości przy wyborach do samorządu studenckiego, demoralizując dzieciaki, których rodzice naiwnie wierzą, że trafiły one pod skrzydła elity tego kraju. Rozpisujemy grafik, by zmusić się do chodzenia na oficjalne akademickie uroczystości, bo przecież czas nam pochłania załatwianie naszych małych interesików. A to trzeba popchnąć sprawę przyjęcia do pracy córki kuzynki sąsiadki z parteru, a to syn brata sekretarki troszkę boi się przed egzaminem, trzeba chłopcu pomóc, bo zdolny, choć trochę nieśmiały.Nie, nie jestem bez winy. Prosiłem i spełniałem takie prośby. Uśmiechałem się i udawałem, że wszystko jest w porządku. Słyszałem i przekazywałem. Gdy tego potrzebowałem bądź gdy było to dla mnie wygodne. Częściej niż inni. Podlej niż inni. Zresztą dalej tak robię. Moi koledzy też. Nie tylko z mojego Instytutu, i nie tylko z mojego Wydziału. Z naszego Uniwersytetu. Ci spośród nas, którzy to widzą i których to boli, wolą milczeć”.
Marek uważa, że wszystkiemu jest winien „brak wolnego rynku”. To niestety znaczne uproszczenie, ale przyjęte w pewnych środowiskach ideowych. Zabawne, że przedstawiciele myślenia neoliberalnego nie widzą, iż „wolny rynek” na uczelniach prywatnych właściwie nie znosi żadnej z istniejących bolączek, a jedynie zamienia uczelnie w mniej lub bardziej sprawnie działające kombinaty, gdzie często papier się kupuje, niewiele w zamian dostając, i niewiele wiedzy zyskując. Magistrów po prywatnych uczelniach mamy w bród. Pytanie, jaki procent z nich faktycznie zasila polską elitę intelektualną, a jaki sytuuje się w grupie „umysłowych, kiepsko wykształconych najemników”. W końcu żarty o Wyższych Szkołach Gotowania na Gazie nie wzięły się znikąd. Prywatne uczelnie jakoś nie poprawiają w większości rankingów polskiej nauki. Spełniają przede wszystkim rolę bufora, chroniącego przed bezrobociem masę polskiej młodzieży, z którą nie wiadomo, co zrobić. Nikt serio nie przejmuje się poziomem zdobywanej tam wiedzy: ani studenci, którzy "kupują" zaliczenia, ani wykładowcy, którzy udają, że uczą.
Tak, wiem, są chlubne wyjątki. Wyjątki, powtarzam.
To jedna kwestia.
Nie mniej interesująca jest ta, która wiąże się z e-learningiem. W „Gazecie Prawnej” znalazłem tekst
„MEN chce więcej e-learningu”. Czytamy tam m.in. wypowiedź sekretarz stanu w MEN, Krystyny Szumilas:
„Nowoczesne technologie pozwalają na stworzenie szerokiej oferty skierowanej do ucznia, uwzględniającej jego indywidualne potrzeby edukacyjne. Chcemy wprowadzić w obecnie obowiązującym prawie zmiany, które umożliwią prowadzenie części zadań edukacyjnych w formie e-learningu. Obecnie przygotowywana nowelizacja ustawy o systemie oświaty zawiera przepisy, które będą umożliwiały we wszystkich szkołach korzystanie z tej metody. (…) W wielu miejscach funkcjonują już szkoły, w których uczniowie mogą się uczyć języka polskiego, historii i geografii, ale jest wiele takich, gdzie placówki tego typu nie funkcjonują i e-kształcenie ma szansę tę lukę wypełnić. W tej chwili w ramach projektów unijnych przygotowywane są narzędzia, które pozwolą na stworzenie ogólnodostępnego systemu wsparcia oświaty polskiej za granicą".
Ma to być zatem, jak rozumiem, narzędzie pomocnicze, szczególnie przydatne dla osób przebywających na emigracji, a pragnących korzystać z polskiemu systemu oświaty. Pomysł chwalebny, pytanie, jak zostanie faktycznie spożytkowany.
Sam e-learning właśnie jako „dodatek edukacyjny” nie budzi moich zastrzeżeń. Interesuje mnie jedynie, czy nie mamy tu do czynienia – być może Marek będzie skłonny odpowiedzieć na to pytanie, skoro już ruszył ze swoim
pionierskim pomysłem w Wyższej Szkole Europeistyki – z tym co nazywamy xero-modernizacją, czyli kalkowaniem pewnych wzorców z Zachodu, które tam mogą spełniać swoją naturalną rolę, u nas pełnią zaś funkcję fasady. Coś jak
pięknie odremontowany parter kamienicy, zajęty przez bank, gdy cała reszta, od suteryny, przez podwórze po dach, nieledwie sypie się ze starości, od wiecznych fuszerek i markowanych remontów.
Przyznam szczerze, że brak mi sensownych dyskusji o polskiej edukacji, nawet tu, w salon24.pl, gdzie ma już swoje blogi sporo przedstawicieli polskiej nauki, od najmłodszych po „starych wyjadaczy”. Może uda się nam o tym pogadać w większym gronie.