Wczoraj w krakowskim Klubie Debaty Politycznej odbyła się dyskusja nad drugim numerem „Rzeczy Wspólnych”. W debacie wzięli udział Bartłomiej Radziejewski (naczelny„RW”), Jan Maria Rokita, Karol Kleczka z „Pressji” i autor tego bloga („OBYWATEL”). Gospodarzem spotkania był Wojciech Kolarski.
Kanwą dyskusji był artykuł Bartka z drugiego numeru „Rzeczy Wspólnych”, pt. „Oswoić barbarzyńców” (w całości do przeczytania
tutaj). Teza tekstu jest mocna:
„urodzeni w wolnej Polsce” reprezentują nowy typ człowieka, który ze względu na jego stosunek do społeczeństwa i państwa należy nazwać ponowoczesnym barbarzyńcą.
I dalej: Od kilku lat w wejściu na publiczną arenę ludzi urodzonych w wolnej Polsce, jako wychowanych w warunkach kapitalizmu i demokracji, wykształconych i światowych, upatrywano długo wyczekiwanego finału transformacji.Wraz z osiągnięciem dojrzałości przez trzymilionową armię dzieci III RP Polska miała stać się wreszcie nowoczesna, zrzucając zarówno postkomunistyczny garb, jak i narodowo-katolickie pozostałości po dawnej Rzeczpospolitej. Słowem: powstał mit cudownych dzieci, które gdy tylko podrosną, rozwiążą najważniejsze problemy dzięki szczególnym cechom, jakie miało im dać wychowanie w wolnej Polsce.
Te „cudowne dzieci”, które w działaniu zobaczyliśmy, np. na Krakowskim Przedmieściu – twierdzi Radziejewski – w gruncie rzeczy są dalekie od doskonałości, da się je w rzeczywistości opisać w zaproponowanych przez francuskiego socjologia Michela Mafessolego kategoriach „neotrybalizmu”. Sam Mafessoli mówi w wywiadzie dla „RW”: każde plemię tworzy sobie własną ideologię. Nie wielką ideologię (jak socjalizm, marksizm, liberalizm), ale wręcz przeciwnie: małą, pasującą do danego plemienia – czy jest ono seksualne, religijne, sportowe czy polityczne. Opierając się na jego tezach, Radziejewski tak opisuje to zjawisko w polskim kontekście: Bez instytucji, bez elit, bez kultury i bez bogactwa, którymi dysponują kraje zachodnie, jesteśmy wobec neotrybalizmu niemal bezradni, i dlatego już dzisiaj można zaobserwować, jak jego skutki ujawniają się u nas z większą i bardziej destrukcyjną siłą.Z drugiej strony, kruchość naszych cywilizacyjnych murów powoduje, że obecność ponowoczesnych barbarzyńców jest po wielokroć bardziej odczuwalna, a perspektywa zburzenia polskiego Rzymu – znacznie bliższa.
Tezom zarówno Mafessolego, jak opiniom naczelnego „RW” przeciwstawił się wczoraj mocno Jan Maria Rokita, twierdząc, że „trybalizm” nie jest w historii zjawiskiem nowym, nie jest też z natury destrukcyjny, zaś „deficyt ratio” w życiu politycznym i konflikt między ideami/ideałami a namiętnościami w życiu publicznym (w których z zasady zwyciężają te drugie) nie jest niczym nowym, ani wartym szczególnych jeremiad. Ba, jest źródłem wcale udanych projektów politycznych i cywilizacyjnych. Stanowiąc przy tym raczej naturalny porządek rzeczy (publicznych), niż jakąś nieznaną wcześniej w dziejach patologię.
Karol Kleczka z „Pressji” zwrócił uwagę, że kwestia plemienności nie dotyczy jedynie pokolenia obecnych dwudziestolatków, że trybalizm, czy baumanowska „płynność” jest obecnie doświadczeniem całego społeczeństwa, a samo-identyfikacje poszczególnych grup, ich skłonność do zamknięcia w sobie są rzeczywiście przejawem kryzysu społecznego.
A może, tak mi się zdaje, dzisiejsza pajdokracja jest w gruncie rzeczy pozorna? Wszak przemysł medialny i klasa polityczna schlebiając gustom młodych, w gruncie rzeczy rozgrywa własne interesy, nie tylko finansowe. Problemem jest dziś także upadek szkolnictwa powszechnego, coraz mniej "ratio" w przestrzeni publicznej . I rację ma Karol Kleczka, gdy mówi o „plemienności” dzisiejszej Polski: wszak podział między plemionami nie musi być bardzo jaskrawy, nie zawsze jawnie konfrontacyjny, by skutkował trwale dysfunkcyjną niemożliwością dialogu/osiągnięcia konsensusu; wystarczy, że każdy będzie snuł własny monolog, gdzie nie dochodzi do ustalenia jakiegoś minimum w kategoriach "intersubiektywnie sensownych", zaś jedyną powszechną narracją jest ta proponowana przez przekaz medialny, jako – w gruncie rzeczy – dodatek do marketingu i sprzedaży markowych produktów. Powszechnymi symbolami są dziś znaki towarowe. Czy ktoś jednak – uwaga na marginesie – będzie chciał umierać za logo Coca-Coli?
Jest jeszcze jedna, dla mnie interesująca kwestia.
Pokolenie dzisiejszych dwudziesto-, dwudziestoparolatków jest właściwie poza tą historią, której doświadczyli jeszcze 30, 40-latkowie, a 50, 60, 70-latkowie są w niej osadzeni. To historia PRL i oporu wobec PRL. Wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment: proszę komuś 20-letniemu opowiedzieć swoje doświadczenia z lat dzieciństwa czy młodości, czy wchodzenia w dorosłość (mówię tu nie tylko o opisie życia, ale przekazaniu idei, wartości, doświadczeń, jakich się wówczas doznawało, proszę opowiedzieć swoją „historię sumienia i myśli” z tamtych lat): będą dla niego w większości niezrozumiałe, nieinteresujące i anachroniczne. Można zadać sobie pytanie, czy źle, czy dobrze. Moim zdaniem „wyrzucenie poza historię” zawsze jest ryzykowne, grozi nihilizmem. Wiem jednak, że choćby tu, w salonie24, np.
Ezekiel gotów jest mocno przeciwstawić się takiej tezie.
Czy faktycznie nie potrzeba już narodów, silnych identyfikacji? Czy wystarczy nam świat plemion i ich ulotnych w gruncie rzeczy wojen i pasji?
***
A do posłuchania utwór, który bardzo mnie ostatnio porusza: Przemysław Gintrowski, "Błędy wróżbitów".